„BÓG REZONERÓW”, taki tytuł nosi jeden z rozdziałów książki, pt. „Jeśli Boga nie ma… O Bogu, diable, grzechu i innych zmartwieniach tak zwanej filozofii religii”, zmarłego przed sześcioma laty profesora filozofii Leszka  Kołakowskiego, wydanej przez krakowski Znak w roku 2010. „Książeczka” ta, jak mówił o niej profesor w swej skromności, pierwotnie wydana w 1982 roku, „to jedna z ważniejszych współczesnych książek dotyczących kwestii Boga i religii”.

Poniżej zamieszczam fragment traktujący o wierze, czy raczej o doznaniach wiary i niewiary oraz o podejściu naukowym do tych kwestii:

Nie znalazł Kartezjusz żadnych śladów Boga w fizycznej maszynerii wszechświata ani w bogactwie jego form życia (a życie nie było dlań niczym więcej niż szczególnym przypadkiem działania praw mechaniki). Przeżył doznanie, w którym nieistnienie świata objawiło mu się jako wyraźna możliwość. Święty Tomasz oglądał świat, który roił się od znaków Bożych: widział je w świetle swe­go duchowego dziedzictwa. I pomimo całkiem niepodobnej logicznej struktury ich argumentacji, obaj dostrzegali niemożliwość świata, który wywodziłby się z siebie samego (co nie przeszkadza temu, że historycznie rzecz biorąc, kartezjanizm stał się jednym z głównych źródeł współczesnego ateizmu).

Żaden z nich nie wynalazł „dowodów” w nowoczesnym sensie tego słowa. Nie ma bowiem dowodów, które poczynając od „wszystkiego” lub „niczego”, wykazują, że „wszystko”, jakie znamy z doświadczenia, jest w gruncie rzeczy niczym, jeśli zakładamy, że jest wszystkim.

Innymi słowy: dopóki stosujemy się do rygorów logiki akceptowanych w dociekaniach naukowych, dopóty nie ma śladów Boga, które dałoby się nieomylnie wyśledzić w świecie, niczego, co moglibyśmy z pewnością zidentyfikować jako Jego znaki. Staje się to jaśniejsze, gdy rozważa­my następujące pytanie: załóżmy, że rozgoryczony wzrastającym naszym niedowiarstwem Bóg decyduje się dostarczyć rodzajowi ludzkiemu niepodważalnych dowodów swego istnienia, wszakże bez stosowania mentalnego przymusu, tj. nie wlewając w nasze umysły nieodpartej łaski wiary (co może uczynić i czyni, jak naucza teologia kalwińska, choć nie kato­licka). Ograniczy się tedy do takich wyczynów, które muszą być jednoznacznie zinterpretowane jako Jego znak przez każdy racjonalny, naukowo usposobiony umysł. Cóż takiego mógłby uczynić? Jakich to nadzwyczajnych cudów musiałby dokonać, by nikt o zdrowych zmysłach nie mógł nie dostrzec w tym Jego ręki?

I stworzył Bóg człowieka ma swój obraz i podobieństwo w rozumie: bo w tym jest obraz Boga. Oto powód, dlaczego rozum nie może być ogarnię­ty nawet przez siebie samego, jako że jest w nim obraz Boga.

św. Augustyn

Łatwo zdać sobie sprawę, że nie mógłby uczynić niczego w tym rodza­ju. Dobrze wyszkolony sceptyk mógłby zobaczyć na własne oczy wszystkie cuda opisane w Złotej legendzie Jakuba de Voragine i z kamiennym spokojem obstawać przy swym niedowiarstwie. Zawsze może przecież utrzymywać, że jakieś naturalne wyjaśnienie owych rzekomych cudów, choćby całkiem nieprawdopodobne, jest jednak bardziej prawdopodobne, niż odwoływanie się do interwencji Boskiej. Jest to quaestio iuris, a nie facti: nie w tym rzecz, że jacyś niepoprawni sceptycy mogliby bezmyślnie odwracać oczy od nieodpartej oczywistości, ale że mieliby pełne prawo tak postąpić, w oparciu o intelektualne wzorce współczesnej nauki, która po prostu nie jest w stanie przyswoić sobie takiego zdarzenia jak „cud”. Każdy, kto uznaje ten sposób myślenia, przyjąć zatem musi, że jakiekolwiek wyjaśnienie przez naturalne przyczyny, choćby bardzo mało wiarygodne, jest lepsze od wyjaśnienia nadprzyrodzonego (Spinoza nie zaprzeczał faktycznej prawdziwości historii przejścia Żydów przez Morze Czerwone; po prostu wierzył, lub udawał, że wierzy, iż wyjątkowo silny wiatr spowodowany naturalnym łańcuchem przyczyn rozdzielił wody i otworzył drogę uchodźcom).

Tak więc boskość jest pozbawiona formy i imienia. Chociaż przypisujemy jej nazwy, nie mają one być brane w swym właściwym znaczeniu; gdy nazywamy go Jednym, Dobrem, Umysłem, Istnieniem, Ojcem, Bogiem, Stwórcą, Panem, to nie nadajemy mu imienia. […] Nie można ogarnąć Go wiedzą, która opiera się na prawdach uprzednio znanych, jako że nic nie może poprzedzać tego, co istnieje z siebie. Pozostaje tyle, że Nieznany może być pojęty przez Boską Łaskę i Słowo pochodzące od niego.

św. Klemens z Aleksandrii

Zatem Bóg jest bezsilny, jeśli chodzi o przedłożenie empirycznego świadectwa swego istnienia, które byłoby niepodważalne lub choćby

wysoce przekonujące wedle naukowych standardów. To, że tak jest, nie ogranicza wcale Jego wszechmocy, bo żeby uporać się z tą trudnością, musiałby dokonać cudu logicznego, nie zaś fizycznego, a niezdolność do takiego wyczynu pozostaje w zgodzie, a nawet zawiera się w samej naturze wszechmocy (rozważałem już uprzednio tę kwestię). Z pewnością, mógłby On narzucić ludziom wiarę, działając wprost na ich dusze, jeśli jednak założymy, że w sprawach wiary nie uprawia metod totalitarnych i powstrzymuje się od użycia bezpośredniego przymusu mentalnego, to okaże się, że nie jest w stanie złamać uzasadnionego oporu konsekwent­nego sceptyka.

Z drugiej strony, sceptyk także nie jest w stanie skruszyć uporu konsekwentnego wyznawcy, i znów jest to quaestio iuris, a nie facti. Wierzący ma pełne prawo trwać w niepoprawnej niewrażliwości na argumenty sceptyka. Widzi on znaki Boże w życiu swoim i innych ludzi, w wydarzeniach historycznych i w porządku natury, i gotów jest przyznać, że jego wiara poprzedza odczytywanie tych znaków, nie zaś na odwrót. Innymi słowy, jest świadom, że wiara jego jest wiarą, a nie naukowym badaniem dowodów. Być może odwoła się też do szczególnego rodzaju doświadczenia czy oświecenia, którym sceptyk odmówi uznania.

„Pewność moja”, powie, „nie będąc bynajmniej zbiorem dowolnych przekonań, jest ugruntowana w postrzeganiu, które prowadzi do spójnego obrazu świata. Wszyscy ci, którzy doświadczają podobnie, rozumieją siebie nawzajem bez trudu, a jeśli ty odmawiasz przyjęcia ich świadectwa, to tylko dlatego, że brak ci odpowiedniej zdolności, a raczej woli, by ją posiąść. Ludzie o normalnym słuchu są w stanie komunikować się w języku doskonale zrozumiałym w sprawach dotyczących muzyki, lecz głuchy od urodzenia uzna ich słowa za pozbawione sensu.”

„Nie jest to dobra analogia” odpowie na to sceptyk. „W twoim przekonaniu wiara jest sprawą najwyższej wagi, gdy chodzi o to, w jaki sposób Bóg rządzi swymi ludzkimi poddanymi. Dlaczego więc dał On tę szczególną zdolność tylko niektórym, odmawiając jej innym? Czemuż ja nie potrafię zobaczyć tego, co ty, jak twierdzisz, dostrzegasz?”

„Potrafisz”, odpowie tamten, „jeśli zechcesz. Nie ma żadnego przymusu wiary w obchodzeniu się Boga z ludźmi, a tylko zachęta. Jest to ostatecznie sprawa woli raczej, niż wysiłku poznawczego”.

„Zatem przyznajesz, że nie potrafisz mnie przekonać?” „Rzeczywiście, nie potrafię”.

„A przecież wiara twa rości sobie pretensje do wartości poznawczej, utrzymujesz, że znasz prawdę dla mnie niedostępną. Co za tym idzie, twoje stanowisko jest samowywrotne, skoro nie masz żadnych sposobów, aby przekonać mnie racjami poznawczymi”.

„To zależy, co rozumiesz przez racje poznawcze. Jak określasz akty umysłowe prowadzące do wyników, które akceptujesz jako wartościowe poznawczo?”

„Akty te są wyznaczone przez zabiegi naukowe. Przyznaję, że wokół pytania o ścisłą granicę między tym, co dopuszczalne, a tym, co niedopuszczalne w naukach empirycznych, toczono długie dyskusje i wiele pozostaje jeszcze kwestii spornych. W większości przypadków uczeni potrafią się jednak porozumieć i ocenić ważność swoich dzieł; zazwyczaj też zgadzają się co do tego, że istnieje rozległy obszar spekulacji, które nie zasługują na ich uwagę, jako że nawet w najmniejszym stopniu nie czynią zadość standardom przez nich uznawanym, choćby te nie były zdefiniowane w doskonale precyzyjny sposób. Dlatego też nie rozważają oni kwestii cudów, aniołów czy Boga”.

„Lecz cóż mogłoby mnie przekonać, że kryteria stosowane we współczesnych badaniach naukowych wyznaczają zarazem granicę pomiędzy tym, co ma, i tym, co nie ma wartości poznawczej, nie mówiąc już o granicy między sensownym i tym, co pozbawione sensu?”

„Odpowiedź jest prosta. Metody naukowe pozwalają przewidywać zdarzenia. Jeżeli na przykład, z określoną siłą wyrzucę określone ciało w określonych warunkach grawitacyjnych, to mogę obliczyć odpowiednie współrzędne i wykazać poprawność tej prognozy. Potrafię opisać, w jaki sposób możliwa jest reprodukcja żywej komórki, mogę przewidywać zaćmienia słońca i powiedzieć ci, jakie masz szanse na wygraną przy stole gry. Metody te są, oczywista, bardziej niezawodne w pewnych dziedzinach niż w innych i wiemy, dlaczego tak się dzieje; ale warunki dokonań naukowych są dostatecznie jasne, niezależnie od wszelkich filozoficznych sporów wokół weryfikowalności i falsyfikowalności. Ty zaś nie potrafisz wykorzystać w ten sam sposób swoich umiejętności teologicznych, by przewidywać, tworzyć, rachować, wyjaśniać. Najwspanialsze świątynie zbudowano w oparciu o wyliczenia inżynierów, a nie o ich modlitwy; w przeciwnym razie nigdy by ich nie skonstruowano albo też rozsypałyby się w kawałki”.

„Całkowicie chybiasz celu” – brzmi replika wierzącego. „Nikt nie utrzymuje, że wiara mogłaby zastąpić naukową wiedzę i że modlitwą, miast pracą, można dopiąć tego samego celu; takich iluzji chrześcijaństwo wyraźnie zakazuje. W moim pytaniu chodziło o to, na jakiej to podstawie twierdzisz, a czynisz tak, że wszystko, co wiemy, sprowadza się do tego, co potrafimy uzasadnić za pomocą metod dopuszczalnych we współczesnej nauce, jakkolwiek dokładnie czy niedokładnie byłyby one zdefiniowane”.

„Na tej właśnie podstawie, że metody naukowe okazały się godne zaufania w przewidywaniu zdarzeń i że mogą być zastosowane praktycznie ze znacznym powodzeniem, czego z pewnością nie da się powiedzieć o wierzeniach religijnych”.

„Kręcimy się w kółko. Pytam, skąd pochodzi to pojęcie wiedzy czy wartości poznawczej. Na jakiej podstawie odrzuca się wiedzę, która nie spełnia tych wymagań?”

„Powodów ostatecznych może nie mamy, lecz widzimy, że każdy w końcu może zostać przekonany do prawdy w nauce, jako że osiągnięto tu szerokie porozumienie co do kryteriów prawomocności. W kwestiach religijnych jest inaczej. Ty nie jesteś w stanie nakłonić mnie, abym przyjął twoje wierzenia, ale możemy przekonywać się nawzajem w tych kwestiach, które podlegają rozwiązaniu metodami naukowymi”.

„Owszem, lecz nie potrafisz przekonać mnie do twego fundamentalnego założenia: że wyłączne prawo do definiowania, czym jest wiedza, przysługuje twoim kryteriom”.

„Jeśli nawet nie potrafię, to kryteria te cieszą się powszechną akceptacją, podczas gdy w kwestiach religijnych – których zresztą wcale za problemy nie uważam – nie ma żadnego powszechnie przyjętego sposobu osądzania i rozwiązywania dyskutowanych spraw”.

„Wszystko zatem sprowadza się do opinii większości czy też consensus omnium?”

„Niech będzie i tak; nie wadzi mi to wcale!”

Rezultat tej kontrowersji nie jest całkiem próżny. Wierzący i sceptyk nie mają sposobów, by się wzajem przekonać, a niemożność ta w połączeniu z ich uporem ujawnia, że wyznawane przez nich rozwiązania epistemologiczne są niesprowadzalne do wspólnego mianownika i że nie ma żadnego superarbitra w zasięgu wzroku. Że bez błędnego koła nie sposób ustanowić żadnego kryterium prawomocności, jest banalnym tematem filozoficznym, od Sekstusa Empiryka począwszy; antyczność tej myśli nie zdołała jej wszakże osłabić. Sceptyk występujący w powyższym dialogu jest w istocie tylko po części sceptykiem: jest raczej wyznawcą filozofii scjentystycznej. Nie zajmuje sceptycznej postawy wobec kryteriów stosowanych w badaniach naukowych; po prostu nie troszczy się o ich ostateczne uzasadnienie, czy też o zagrożenie błędem petitio principii, dopóki okazują się one skuteczne – to znaczy dopóki organizm nauki funkcjonuje zgodnie z celem, dla którego się w naszej cywilizacji pojawił. Czy jest to cel jedyny, a przede wszystkim czy pozostawał on niezmiennie taki sam w dziejach nauki, jest sprawą wielce dyskusyjną, która wykracza poza ramy tych rozważań. Odkładając ją na bok, możemy jednak spytać: czy mamy wierzyć, że nauka rzeczywiście wypełnia swe zadanie i że to właśnie tworzy podstawę jej wartości poznawczej? Czy być, to być prawomocnym? Jeżeli uznamy tę zasadę (raczej heglowską, niż scjentystyczną, i nieco desperacką), to nie ma powodu, by jej nie stosować także do wierzeń religijnych. Tymczasem temu właśnie zaprzecza ów połowiczny sceptyk w powyższym dialogu. Podtrzymuje on roszczenia do prawdy w obrębie nauki, lecz nie w obszarze wierzeń, opierających się czy to na osobliwym doświadczeniu sacrum, czy to na autorytecie mitologicznej tradycji. Aby wyjść z tego impasu, musimy stanąć twarzą w twarz z najbardziej podstawowym i najstarszym problemem filozoficznym: jakie są możliwe podstawy wszelkich roszczeń do prawdy?

Będę starał się argumentować za następującą, quasi-kartezjańską tezą: sławne powiedzenie Dostojewskiego: „Jeśli nie ma Boga, to wszystko wolno”, zachowuje ważność nie tylko jako reguła moralna (tę kwestię rozważę nieco dalej), ale także jako zasada epistemologiczna. Znaczy to, że tylko przy założeniu absolutnego Umysłu prawomocne jest używanie pojęcia „prawda” i przekonanie, że „prawda” może być zasadnie orzekana o naszej wiedzy.

Opinia ta nie jest bynajmniej nowa. Można ją nazywać quasi-kartezjańską, jako że podejmuje rdzeń Kartezjańskiej hipotezy demona-zwodziciela oraz przekonanie, że doskonałość Bytu absolutnego jest warunkiem prawdy. Argumentacja nie pochodzi jednak od Kartezjusza.

/Leszek Kołakowski, „Jeśli Boga nie ma… O Bogu, diable, grzechu i innych zmartwieniach tak zwanej filozofii religii”, Znak, Kraków 2010, ss. 69-76/

Leszek Kołakowski "Jeśli Boga nie ma... O Bogu, diable, grzechu i innych zmartwieniach tak zwanej filozofii religii", Znak, Kraków 2010
Leszek Kołakowski
„Jeśli Boga nie ma… O Bogu, diable, grzechu i innych zmartwieniach tak zwanej filozofii religii”, Znak, Kraków 2010

Mam nadzieję, że zamieszczony fragment skłania do refleksji i zachęca do lektury.